Chwilę po śniadaniu patrzę na zegarek, wypadałoby już dzieciom szykować jakieś drugie śniadanie. Te utrapione pięć pełnowartościowych posiłków dziennie… Tak – karmienie dzieci to kolejna mocno przerąbana czynność.
W porównaniu z tym co było na początku, mocno zoptymalizowałam swoje podejście do karmienia dzieci. Wiadomo, przy pierwszym dziecku nawet najbardziej wyluzowany rodzic ma hopla na punkcie wszystkiego co latorośli dotyczy, a już na pewno na punkcie tego co ląduje w jej małym, delikatnym brzuszku. Kiedy mój starszy był w wieku rozszerzania diety, przygotowywałam mu zupki ze starannie wyselekcjonowanych warzywek z upraw ekologicznych, bio eko amarantusa, jajeczek przepiórczych i innych idealnie zdrowych produktów i to na wszystkich czterech fajerkach na kuchence naraz. To na parze, to w wodzie, mięsko przecież bez wywaru, coś tam jeszcze osobno… Istne szaleństwo.
Z młodszą, jak to z drugim dzieckiem, było łatwiej. Nic nie jadła, więc nie było tyle roboty. Na cycku wisiała non stop, a z każdego posiłku jaki dostała wystarczało jej samo spojrzenie, czyli przysłowiowe jedzenie oczami w wersji dosłownej, czasem zjadała jedną łyżeczkę, a jeśli potrawa była według niej wyjątkowo smakowita, wciągała szaloną ilość aż trzech łyżeczek. Kiedy w wieku dwóch lat zaczęła zjadać wszystko co złapała, byłam w ciężkim szoku i nie nadążałam jej robić jedzenia.
Któregoś dnia postanowiłam, że zrobię prawdziwy polski obiad
Kotlety, ziemniaki, surówka, wszystko świeże, nie odgrzewane, nie kombinowane z resztek z lodówki i zapomnianych czeluści szafek, nie spaghetti. Jak dla nas pełna egzotyka. Raz się żyje. Siedziałam pół dnia w kuchni nad tym wszystkim. Tyle dobrego, że dzieci zmieliły mięso i zmieszały je z resztą składników. Wystarczyło potem tylko zetrzeć resztki tej pomocy z blatu, ścian i drzwi lodówki. Kiedy obiad był w końcu gotowy, drugie pół dnia zaganiałam dzieci do stołu. A kiedy już usiadły, było jeszcze gorzej. Starszy jadł wszystko przekładając sobie przez otwierane okienko z Lego Duplo (i tak lepiej niż kiedy transportował do buzi kluski za pomocą Lego Duplo taśmociągu). Młodsza natarła sobie ziemniakiem twarz, potem oczy i w końcu włożyła go do nosa. Może chciała do buzi, ale nie trafiła? A może postanowiła ambitnie wyjść poza schematy i celować wyżej? Kiedy zatkała nos jeszcze kotletem, stwierdziła, że starczy na dziś i chce myć ręce.
Miałaś coś w nosie? spytał starszy z troską, kiedy było już po ratowaniu malutkiej, kompletnej porcyjki obiadowej z nosa młodszej. Na jej przytaknięcie mówi pokrzepiająco Ale przeżyłaś… To najważniejsze. Po raz kolejny się udało.
Szczerze uważam, że to mocno niewdzięczna robota, karmić dzieci, które prawie nigdy nie chcą jeść, a już na pewno nigdy nie maja na to czasu i to jeszcze karmić jakoś sensownie, żeby jakaś wartość odżywcza im od czasu do czasu wpadła. A jak już dziecko w końcu złapie się za coś zdrowego, je tego brokuła, liść sałaty, pomidorka, zapomni, że zawsze twierdzi, że tego nie lubi, ja myślę sobie, nie oddychaj, nie ruszaj się, twarz pokerowa, bo się rozproszy i zorientuje, że to ma witaminy.
A gdyby dzieci były jak węże?
Marzę sobie czasem patrząc na te niepodjadane obiady. Można by dawać im jeść raz na dwa tygodnie i to jeszcze bez brudzenia miliona naczyń i sztućców. I bez tego, że łyżeczka nie ta tylko tamta, kubeczek ma nie ten kolor, a słomkę to w ogóle wywalę na podłogę, bo tak. Można by wyłożyć podłogę ceratą, rzucić im królika, mysz, małego ptaszka… a one chaps, chaps, chaps…. Leżałyby i trawiły to potem w ciszy kilka dni. A potem tylko zwinąć ceratę, umyć podłogę i do następnego posiłku luz, spokój i zadowolenie. To by było życie.
1 Komentarzy
Kami 19 stycznia, 2022, 7:51 am
Pani Zuziu, z przyjemnością czytam Pani felietony. W każdym znajduję potwierdzenie że nie zwariowałam, że jest nas więcej 🙂 Bo tylko matka zrozumie matkę. Czekam na więcej, by zaznać tej chwili przyjemności z czytania przed snem, przed upragnionym bedgasmem 😉