Samochodem z dziećmi to wyzwanie. Tam, gdzie podjechanie gdzieś samej trwa pięć minut, z dziećmi – od wyjścia z domu do momentu włączenia silnika mija ich co najmniej piętnaście.
Kiedy już uda mi się jakimś cudem wyszykować towarzystwo do wyjścia, trzeba sprowadzić/znieść ich po kręconych schodach, utrzymać na trasie do samochodu przez podwórko pełne pokus, przekonać, że to nie najlepszy moment na kręcenie kierownicą i wciskanie wszystkich guzików, spakować rowery, które wzięli tylko po to, żeby podjechać od bloku do samochodu, namówić starszego do zajęcia miejsca, jak zwykle zawadzić głową młodszej o dach, wkładając ją do fotelika, jak zwykle uspokoić i zapewnić, że to niechcący i że następnym razem będę bardziej uważać, potem znaleźć piciu i jeszcze pootwierać pudełeczka z przekąskami, potem pozbierać rozsypane po samochodzie przekąski, uspokoić, otworzyć następne, jeśli są, a jak nie to obiecać, że kupimy i liczyć na to że uwierzą, że nie zapomnę. A potem chwilę po ruszeniu i tak któreś zawsze krzyczy „Mam niezapięte pasy!”
Porę na samochodowe wyprawy z dziećmi trzeba skrupulatnie zaplanować.
Godzina siedemnasta to dla rodziców zdecydowanie Unhappy Hour – to właśnie wtedy najłatwiej o nieplanowane zaśnięcie. No bo jest różnica pomiędzy zasypianiem a usypianiem w samochodzie. Jak któreś zaśnie o tej siedemnastej to jest masakra – zabawa co najmniej do północy murowana, wieczorem nerwy, rano nerwy i kilka dni odwracania skutków tego błędu taktycznego. Żeby uniknąć zaśnięcia wtedy, kiedy istnieje ryzyko, należy dziecko intensywnie animować już od samego ruszenia. A jeśli, nie daj Boże, zapomnę o tym zagadywaniu, rozśmieszaniu, rozbudzaniu, za bardzo skupię się na drodze i bezpieczeństwie jazdy, to mogiła – dzieciak śpi jak kamień. Jeśli zaś chodzi o sytuację przeciwną, czyli usypianie w samochodzie, to robimy wszystko zupełnie odwrotnie. Stwarzamy monotonię, wywołujemy błogość, podkręcamy ogrzewanie, milkniemy jak głaz, wstrzymujemy oddech, zaklinamy myślami, okrążamy najbliższą okolicę pięciokrotnie, dalszą trzykrotnie i jak nam się poszczęści, usypianie mamy gratis.
Żeby zwiększyć prawdopodobieństwo w miarę spokojnego dotarcia na miejsce kiedy dzieci są przytomne i nieodpływające, można włączyć bajkę do słuchania.
Ja nigdy nie pamiętam o przyniesieniu czegoś nowego, więc „Trampek na drodze”, po trzysta siedemdziesiątym piątym razie wychodzi mi już bokiem. Dzieciom niestety nie.
Mój starszy lubi też skoczną muzyczkę i zakochał się ostatnio w piosence Organka „Autostrada 666”. Żeby uniknąć „Trampka…” musiałam puszczać tą jedną w kółko i na okrągło, jak tylko się skończyła od początku. No, ja skutecznie się odkochałam. A w ogóle, to dopiero po przypadkowym nadrobieniu klasyki kinematografii zorientowałam się, że puszczam pięciolatkowi piosenkę o „Urodzonych mordercach”. Brawo ja. Nadal jednak liczę na to, że dopóki on nie obejrzy filmu, będzie to dla niego piosenka o przygodzie i miłości.
Skoro już jesteśmy na naszej samochodowej liście przebojów, nie sposób nie wspomnieć o kolędzie na moim telefonie, która była jedynym samochodowym uspokajaczem mojej młodszej przez pierwszy rok jej życia. Mała najczęściej reagowała na jazdę samochodem największym i najdramatyczniejszym płaczem już po paru minutach unieruchomienia w foteliku. Ja gorączkowo szukając wtedy miejsca do zatrzymania się i słuchając jak w histerii traci już oddech, widziałam oczami wyobraźni jej purpurową, załzawioną twarz, mokre od potu włosy i powtarzałam sobie w myślach ”Kortyzol jej się wytwarza, kortyzol jej się wytwarza, kortyzol zżera jej mózg, a ja nie mam gdzie się zatrzymać…” I już sama po jakimś czasie słuchania tego płaczu byłam spocona, czerwona i u kresu. I stawałam na chodnikach, na trawnikach, na wysepkach, na światłach awaryjnych i na ratunek.
I jak tak leciałam dookoła, od moich drzwi do jej drzwi, żeby wykonać resuscytację metodą cycek-usta, odkryłam wielką zaletę mojego samochodu…
…jest świetnie wygłuszony! Po zatrzaśnięciu za sobą drzwi, nie słychać nic. NIC. ABSOLUTNIE NIC. Żadnego ryku ze środka. Widać tylko wykrzywioną buzię, ale można się na sekundę odwrócić. Jaką rozkoszą jest ta nagła, niespodziewana cisza, jaką cudowną okazją na złapanie dwóch głębokich oddechów, dzięki którym uratuję i uspokoję to dziecko zamiast dobić.
0 Komentarzy