Moje dzieci nie zasilają szeregów tak zwanych „żywych sreber”. Są raczej filozofami, myślicielami z głowami w chmurach, a całą resztą we własnym świecie. Co za tym idzie, przy nawet najmniejszym dystansie do przebycia, często obierają tempo kulawego ślimaka winniczka, a chyba jedyne co odbywa się z ich udziałem w przyśpieszonym tempie, to moje siwienie.
Kiedy byłam w trzecim trymestrze ciąży, doszłam do wniosku, że znajduję się w symulatorze starzenia się. Z każdym miesiącem mogłam coraz mniej. Coraz trudniej było się poruszać, coraz łatwiej o zadyszkę, coraz bardziej bolały plecy. Mimo, że stopy zdawały się nieuchronnie oddalać to były coraz większe. Żeby przypomnieć sobie jak wyglądały moje kolana musiałam stanąć przed lustrem albo usiąść. A żeby z tego przyglądania się w siadzie wstać, musiałam co najmniej ciężko stęknąć, fajnie jeśli ktoś pomógł wstać, a idealnie wręcz byłoby mieć do dyspozycji dźwig.
Tę symulację przerywa poród.
To magiczny moment z wielu powodów. Między innymi dlatego, że w tym momencie większość ciążowych dolegliwości cudownie znika. Pozbywamy się ciążowych żylaków, nadciśnienia, cukrzycy i innych atrakcji, a nasz ciążowy symulator starzenia zamienia się w samo życie. Bo starzenie się mamy małego dziecka jest w wielu momentach niemal słyszalne i chyba już nigdy nie odpuszcza. Czekanie, aż dziecko przyjdzie, czekanie aż zje, czekanie aż odpowie, aż nas dogoni na spacerze, aż przyjrzy się robaczkowi, aż śmieciarka odjedzie, aż ptaszek poleci, aż dziecko zmieni buty, aż się skupi, aż skończy zabawę, aż w końcu nadejdzie wieczór, aż zaśnie. Z każdym takim czekaniem umieram po trochu, a zmarszczki na mojej psychice coraz mocniej kwalifikują się do inwazyjnego liftingu.
Ta cała sprawa z czekaniem i starzeniem się jest tym bardziej trudna, że czasem mam wrażenie, iż przez te pięć lat kiedy jestem mamą, uczestniczę w nieustającym strajku włoskim. I ja doskonale zdaję sobie z tego sprawę, że syn taki refleksyjny, że pewne rzeczy robi z uwagą, pięć razy dłużej niż ustawa przewiduje, a pewnych nie robi bo mu się ta uwaga ulatnia, a córka jeszcze po prostu wiele się musi nauczyć. Jednak to co się dzieje w ich głowach i co ja z całą empatią na jaką mnie w danym momencie stać, staram się akceptować, to jedno, a to co się dzieje ze mną, kiedy gotowa do wyjścia w kurtce zimowej czekam, aż on w końcu założy majtki, a ona skończy wylepiać miliard kuleczek z plasteliny zanim przyjdzie zakładać buty, to już inna sprawa.
A ponieważ z tym dziecięcym strajkiem włoskim nie zawsze można coś zrobić, a ze swoim podejściem zawsze, to przypomina mi się czekanie z dzieckiem na kontrolę u ortopedy w szpitalu kiedy to beztrosko przyszłam na godzinę dziewiątą, tak jak byliśmy zapisani, myśląc, że pół godzinki i będzie z głowy. Okazało się, że kilkanaścioro innych dzieci też jest zapisanych na tą samą godzinę i kto już raz tam był, ten wie, że tam się zawsze bankowo czeka dwie, trzy godziny i trzeba wziąć zapas książeczek, zabawek, prowiant na pół dnia i dużo, dużo cierpliwości. To może kluczem do przetrwania tego wiecznego czekania na dziecko jest przygotowanie się jak do poczekalni. Duża ilość dobrych książek, coś dobrego do jedzenia i dużo, dużo cierpliwości. I jeszcze zawsze pocieszam się: jeszcze tylko dwadzieścia lat i się wyprowadzą. Dam radę 😉
0 Komentarzy