Nie ma chyba równie skutecznego wyciskacza łez, jak własne dzieci. Pierwsze uśmiechy naszego idealnego noworodka są nieoczekiwanie czymś najbardziej wzruszającym. Ten bezzębny wyszczerz okazuje się być prawdziwym cudem świata. Z kolei pierwsze niekończące się płacze skutecznie drenują mózg i wyciskają łzy bezsilności. Kiedy dzieci są za długo i za blisko chcemy uciekać, kiedy są daleko, chcemy je mieć przy sobie, żeby móc je wyprzytulać i wymiętosić.
Kto przeczytał już kilka moich felietonów, ten wie, że moja młodsza aniołem nie jest. Kiedy z ojcem dzieci oglądaliśmy w sklepie ozdobione słoneczkami, tęczami i jednorożcami ubranka dla dziewczynek, on stwierdził: A dlaczego nie ma czegoś z czachami, kościotrupami, diabłem? To by bardziej pasowało. Są chwile, kiedy jestem już gotowa wystrzelić ją w kosmos. Kiedy budzi się lewą nogą, wyje pół dnia jakby zupełnie bezinteresownie albo pół dnia jest w szampańskim nastroju, a wieczorem następuje zwarcie systemów i głośny alarm – Głupia jesteś! – krzyczy (ostatnio już na szczęście coraz rzadziej, czyżbym zmądrzała? 😉 ), a za chwilę drze się: Na ręce!! Buuuu…
Houston już powiadomione, rakieta kosmiczna czeka w gotowości, trwa odliczanie Three… Two… One…
I wtedy ona robi coś co totalnie mnie rozbraja i przypomina, że to przecież nie sam diabeł tylko moja mała słodka córeczka. Houston! Przerywamy misję! Wczoraj wieczorem powiedziała mi nieoczekiwanie po kolejnym wielkim wybuchu wściekłości i żalu: Przepraszam, że tak krzyczałam gdzie jest mleko. Dwuipółlatka. I tęczowa poświata spłynęła na me serce i pojawiło się światełko w tunelu, że ze wszystkiego wyrośnie, że jakoś przetrwam, bo jakiż ten mikroczłowieczek jest mądry.
Nakrzyczała na mnie w swoim krótkim życiu już tyle razy, że chyba nabawiłam się czegoś na kształt zespołu stresu pourazowego.
Kiedy słyszę inne dziecko wyjące: Mamaaa!!! To z jednej strony cieszę się, że tym razem to nie o mnie chodzi i nie ja jestem wołana, ale z drugiej strony, gdzieś z tyłu głowy, mimowolnie i odruchowo przechodzi mnie dreszcz i myślę sobie: Matko święta! Czego Ty znowu ode mnie chcesz dzieciaku?
Kiedyś słyszałam historię zmęczonej mamy dwóch energicznych chłopców, która na kolejne Mamo!, odkrzyknęła desperacko: Nie mów do mnie mamo! W pełni to rozumiem, choć dla mnie sprawa nie jest jednak taka prosta. Nie mów do mnie mamo chyba nie znalazłoby zastosowania w moim domu.
(Zabrzmi to jak żenujący żart prowadzącego, ale to autentyk.)
Straszy zawołał do mnie kiedyś beztrosko: Ty! Zuźka! Masz komputer? Zapytałam: Jak się do mnie mówi? – w domyśle żądając należnego szacunku. Zarówno ten domysł jak i znak zapytania najwyraźniej rozmyły się w eterze, bo poprawił się: Jak! Masz komputer?
Reszta jest milczeniem.
Mimo, iż wiem, z czym wiąże się posiadanie dzieci, jakiego ogromu energii, pracy, zaangażowania potrzebują, jaką zapewniają huśtawkę ekstremalnych emocji, jaką są ogromną odpowiedzialnością, to ostatnio na widok niemowlaka dostaję skurczu macicy, mlekotoku i wyrzutu ferii hormonów, nieodpartej chęci zjedzenia tego pulchnego koncentratu słodkości i nieporadności. Mam ochotę zatopić się w tych rumianych, sprężystych, niemal kulistych policzkach, wytarzać się w basenie pełnym noworodków, tej niesamowitej kosmicznej materii. Przylgnąć do tych absurdalnie małych stópeczek, równie mikrusowi przydatnych co wyrostek robaczkowy. I mimo, że na poziomie racjonalnym moją misję zaludniania świata uznałam za zdecydowanie zakończoną, to za każdym razem, kiedy patrzę na moje dzieci bawiące się razem słodko i zgodnie, w tej chwili słabości marzę: Ach, gdybym miała ich więcej…
0 Komentarzy